środa, 22 grudnia 2010

Nowe zajęcia

Wróciłam do domu jakieś dwa dni temu. Chora! Mam już tego dość, zawsze jak czytałam albo oglądałam film o bohaterce, która cały czas ma gorączke a wszyscy dookoła się nią zajmują było mi jej strasznie żal. Żal? Źle powiedziane, uważałam ją za ofiarę losu. Właśnie się tak czuje. Mam wrażenie, że to jest najgorszy rok mojego życia. Jeszcze tylko kilka dni, kilka dni.

Co gorsze mój ojciec zaadaptował mój były pokój jako swój obecny gabinet. Siedzi mi nad głową od samego rana i mówi do siebie. To jest niesamowite. Jak dziecko, które musi zwrócić na siebie uwagę. Ja leże, umieram, migrena doporwadza do rozpadu mój mózg a ten człowiek siedzi and komputerem i bełkocze, albo mówi do mnie, mimo, że wie że ja śpię. To znaczy nie śpię, bo nie jestem w stanie, ale on o tym nie wie. Co za absurd. Jak już jawnie się obudzę to: o! wstałaś i zaczyna mi zadawać najgłupsze pytania, jakie istnieją. Kocham tego człowieka nad życie, ale nie kiedy się źle czuję. Więc, ponieważ moja cierpliwość ma dosyć płytkie granice, stwierdziałam, że nad tym popracuje. Wzięłam swoje rzeczy, dwa motki i druty i poszłam do mamy, która zajmowała się dzieciakiem. Dobrze, że on się mnie boi, bo przez cały czas kiedy ja przypominałam sobie ściegi, on siedział i patrzył się na wolny motek. Przynajmniej tyle.

Od dzisiaj, w ramach odstresowania, będę sobie dziewać (dziać? .. robić na drutach). O tak. Jak dobrze pójdzie to do sylwestra będę mieć komplet szalików i czapek dla całej rodziny.

sobota, 18 grudnia 2010

Mhm, na świecie są piękne historie

Mmmm... Piszę to całkowicie pod wpływem filmu. O tak. Filmu, który miał być komedią. Nie był nią. Powiedziałabym, że to był raczej koreański remake "A Walk to Remember". Tylko, że wszystko było inne. Lubię obrazy, które mają w sobie magię. Coś z tajemniczego ogrodu.

Lubię obserwować ludzi, jak siedzę w KFC na Floriańskiej i dopowiadać ich historie. Jaki mieli dzisiaj dzień, albo jak wygląda ich życie, co się z nimi stanie, gdzie teraz idą. W sumie jestem ciekawa, ile razy udało mi się trafić z opisami... Łatwiej jest wyobrażać sobie życie niż o nim słuchać.

Ostatnio na Dworcu Centralnym zaczepiła nas kobieta około czterdziestki. Popłakała się mówiąc o swojej córce, o którą się martwi. Nie chciała ani pieniędzy, ani papierosów. Powiedziała, żebyśmy na siebie uważały, bo na dworcu kręci się dużo złych ludzi i, że my tak naprawdę nie wiemy, co nas może spotkać. Kiedy była w naszym wieku nie spodziewała się tego, że zostanie bez dachu nad głową.

Mam wyrobiony już odruch bagtelizowania tego, co mówią do mnie bezdomni. Bagatelizowania.. to za mało powiedziane. Ignorowania. Dziwne. Nigdy nie próbowałam podrobić życia tych ludzi. Pisze "tych", bo nie wyobrażam sobie być w ich sytuacji. Jest to rodzaj abstrakcji trochę jak u Daliego. Niby przychodzi mi tysiące pomysłów na interpretację, ale źródło utworu jakieś takie dalekie.

A film, jak film. Melodramat doprowadził do łez mnie i moja wspołlokatorkę mimo, że skapitulowała 40 minut przed końcem.

Irytuje mnie to, że jakiś człowiek tworzy historię, poruszająca, przepiękną, bla, bla, bla.. A w gruncie rzeczy wycina fragment z całości. Pokazuje moment przełomu, który podusmowany jest w czasie maksymalnie osiągającym 120 minut. Nie znoszę napisów typu: "5 miesięcy później", "10 lat później". Jakby ten czas tak szybko zlatywał, był przejściem do kolejnej fazy, istotnej dla rozwoju fabuły. Tak naprawdę to X stanowi o historii. Przełom, punkt kulminacyjny tylko ją podsumowuje.

Swoją drogą ciekawe, co się kryje za moim "później"

poniedziałek, 13 grudnia 2010

13/12/2010

Trzeba coś napisać, trzeba coś napisać! Ale co? O powrocie do domu na weekend, o tym, że w moim mieszkaniu jest czysto i mamy papier toaletowy, a chłopcy już nie muszą biegać za potrzebą do Lochów (sic!), a może o tym, że dwa dni temu dostałam już przedawnione aviso... Może wziąć na warsztat święta? To przecież taki uroczy okres! Nie wiem, nie wiem! W głowie mam sesję, w głowie mam kolokwia, które czekają na zaliczenie. W sercu nadal mam warszawskie spotkania. Gdzieś nade mną unosi się niedefiniowalna ilość planów "posesyjnych".
Żadnych problemów, żadnych obowiązków. Wszystkie ważne decyzje podjęte i ostateczne. Rodzinne kontakty odnowione. Wszystko pięknie. A co najgorsze nawet nie ma żadnego ale! No, jest jedno... mam dobry humor.

Zawsze powtarzałam, że szczęsliwi ludzie są nudni. No i masz, mnie też trafiło. Ale spokojnie... pożyjemy zobaczymy!

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Wszędobylska hipokryzja

Podobno raz na siedem lat zmienia nam się charakter. Dwudziesty pierwszy rok ma być tym znaczącym, dookreślającym naszą osobę przełomem. Jak się o tym pomyśli, to jest to trochę... dziwne. 

Dzisiejszy dzień był podłym dniem. Dostałam wyniki z kartkówki z zarządzania i, okazało się, że jej nie zaliczyłam. Jak zwykle w takich sytuacjach ogarnęła mnie lekka panika. Jak to? Ja? Nie zaliczyłam?! Absurd. No, dobra fakt jest taki, że nawet nie wiedziałam, że tak karkówka będzie miała miejsce i po prostu bez żadnego przygotwania przyszłam na zajęcia. Coś powymyślałam, ale umówmy się z wiedzą na tym poziomie, właściwie tego nawet żadnym poziomem nie można określić -nazwijmy to- zerem absolutnym, nie udało się. Bywa. Tylko problem polega na tym, że zdarza mi się to coraz częściej. 

Wpadłam w 10minutową panikę. Po czym, zaczęłam się usprawiedliwiać... Przecież ciągnę dwa kierunki, mam masę roboty i wiadomo, ze nie wszystko będzie mi sie udawać. B z d u r a. Nie robię nic. Systematyczność w moim przypadku chyba nigdy sie nie urodziła. Nawet nie daję sobie szansy na powodzenie. Co dziwniejsze moje wyrzuty sumienia, z powodu braku jakiejkolwiek akcji, piętrzą się z każdym dniem. Zastanawiałam się, dlaczego? Godzinami oglądam koreańskie dramy i inne azjatyckie produkcje, w których głowni bohaterowie ciągle powtarzają 頑張って(ganbatte)!albo 파이팅(fighting). W wolnym tłumaczeniu znaczyłoby to "daj z siebie wszystko". Cały ten peptalk dał mi do zrozumienia, że na tyle, ile robię oczekuję o wiele za dużo, co w efekcie doporowadza do niekontrolowanej frustracji. I... zamiast coś z ty zrobić, już po zajęciach wyobraziłam sobie, jak układam się pod kołdrą i zasypiam na długi, długi czas. Ambitnie. Pogoda sprzyja, więc możnaby się wykpić depresją, albo delikatniej - chandrą. Na szczęście poszłam na obiad z moją współlokatorką i nasza rozmowa przypomniała mi, dlaczego ja właściwie robię to, co robię.

Wybierając te kieurnki na studiach, miałam konkretny plan. Niestety w ciągu ostatnich dwóch miesięcy ten plan, gdzieś mi umknął. Motywacja zniknęła, no i podejście też się zmieniło. A faktem jest, że należę do osób okropnie niecierpliwych. Nienawidzę czekać, albo pracować bez widocznych efektów. No, i czy to wszystko nie jest durne?

Najgorsze jest to, że mam taką tendencję do krytycznego oceniania... wszystkiego. No, oczywiście poza mną. Ale to są chyba jeszcze pozostałości fascynacjiromantyzmem, szczególnie angielskim. Ta postawa (mówie to w świetle zbliżających się dwudziestych pierwszych urodzin) jest tą częścią mnie, którą lubię. Problem zaczyna pojawiać się wtedy, kiedy zaczynam izolować się od ludzi zarzucając im stanowienie o całym złu tego świata. Bardzo podobają mi sie te moje mechanizmy obronne. Ot, pośpie sobie, albo o, powkurwiam się na ludzi. Doporowadza to, do lekkiego wypaczenia (będzie amerykańsko): "the bigger picture". 

Pointa mi uciekła... więc na te chwilę podusmowanie będzie brzmiało tak:
Nie lubie ludzi. Szczególnie tych nudnych*. Nie lubię, jak nudni ludzie są w czymś lepsi ode mnie. Więc po tym, jak przeżyłam w to dzisiejsze, mroźne popołudniowe katharsis, może powoli zacznę brać się do roboty, żeby przynajmniej nie żałować, że przez nic nierobienie wyrzucili mnie z uczelni.







[*] Nie zaprzeczam, że każdy ma swoją historię i może ona byc fascynująca. Ja skupiam się na połączeniu aparycji, zachowania, upodobań i poglądów.

niedziela, 5 grudnia 2010

Oj chłopcy, chłopcy

„No, napij się jednego! Za zdrowie X!” Grzecznie odmówiłyśmy, skończyłyśmy palić i wróciłyśmy do naszego pokoju, który od salonu oddziela tylko cienka ściana. Ta cienka ściana jest odpowiedzialna za całkowite zburzenie naszych wyobrażeń na temat związków damsko męskich i pojęcia faceta w ogóle. Średnio, co drugi dzień zza drzwi słyszymy o świecie, nie naszym świecie, ale świecie chłopców. „Wsadzimy chuja w buzie, jak będzie bolało to wsadzimy kakao, będzie mu się podobało” (???)  Zamiast tego czasami pojawiają się też poważne rozmowy, na temat tego, ile panienek przeruchali i jakie to one są tępe. Piłka nożna. Zielone. Imprezy. Czasami jakaś praca lub uczelnia, ale to raczej popołudniami. Rano? Cisza.
Nie chcę mi się pisać o tym więcej. To obrzydliwe. Napić się, wypada, ale nie w byle jakim towarzystwie. Lepiej nie wiedzieć, z kim się pije, albo nie pić w ogóle. To nasze wyjście.
Dlatego też siedzimy godzinami oglądając azjatyckie dramy, albo anime. Zamykając się na świat, który jest po prostu chujowy.
Oczywiście, żyjemy nadzieją, że Ci ludzie nie są reprezentatywnym elementem społeczeństwa. Ale czy wiara faktycznie czyni cuda?