poniedziałek, 29 listopada 2010

Nowy tydzień czas zacząć!

Nienawidzę jak jest mi zimno. No, i jak większość ludzi poniedziałków też nie toleruję. Ale dzisiaj... To było coś innego. Pierwszy dzień porządnego śniegu!  Idealna scenka rodzajowa: przykładni studenci UEKu, śpieszyli się na poranne zajęcia z bardzo poważnymi minami. Szczególnie te wszystkie panienki na obcasach z idealnym makijażem i czerwonymi nosami, które kołysały swoimi biodrami niczym pingwiny. Wyglądały rozkosznie, niczymi z okładek świątecznych edycji czekoladek.

Bo z UEKiem to jest tak… Od strony kształcenia: wykładowcy są fantastyczni, przedmioty i materiały, które omawiają ciekawe, ale to, co siedzi w głowach studentów jest bardzo dziwne. Ostatnio któryś z nauczycieli rzucił pytanie: „Co chcemy robić po tej uczelni, czy mamy jakieś plany?” –bardzo ładne było to pytanie, takie poważne, ukierunkowujące nas, w jakimś stopniu, na to na czym powinniśmy się skupić. Odpowiedź też była bardzo ładna. „ZARABIAĆ PIENIĄDZE!” krzyknęła prawie cała sala. Nauczyciel się uśmiechnął – do tej pory nie wiem, czy to było pobłażanie czy wiara w to, że faktycznie siedzi przed nim przyszła elita. Myślałam, że spadnę z krzesła. Ale w sumie to nie pierwszy raz…  Przez pierwszy miesiąc poznaliśmy chyba całą listę obecnych radnych i Osób Ważnych na polskiej scenie politycznej, którzy tę szkołę ukończyli. Zostaliśmy również uświadomieni, że dzięki obecnemu niżowi demograficznemu mamy ten z a s z c z y t, że w ogóle się do tej szkoły dostaliśmy. To mi się podoba! Jeszcze trochę tej propagandy i my, studenci Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, z dumy zaczniemy świecić w ciemności. To by w sumie pasowało biorąc pod uwagę, że zbliżają się święta…

Dlatego dzisiaj, kiedy mijałam główny budynek i widziałam kolejne osoby, które się ślizgały unikając bolesnych upadków, naprawdę miałam dobry humor. Ach, te elity, te maszynki do zarabiania pieniędzy... Biedactwa, widać pogoda im trochę nie dopisała.

Trochę antropologicznego pesymizmu na płaszczyźnie materialnej mi się tutaj wkradło. Bogiem a prawdą, ja wierzę w tych ludzi, może jeszcze kilka miesięcy i nawet się z kimś zaprzyjaźnię. Dyskwalifikacja wszystkich byłaby całkowicie nie na miejscu. W końcu Kuba Kawalec też skończył tę uczelnię.

Swoją drogą to całe centrum wyglądało dzisiaj jak stado nielotów, ale kampus UEKu to taki mikrokosmos, gdzie dzieje się tyle ciekawych rzeczy...

czwartek, 25 listopada 2010

O ciasteczkach i szarych zaspach.

Było ciemno, zimno i śnieżyło. Ostatni dzień żeby uciec z tego miasta przed świętami Bożego Narodzenia.  Sama.
-Cholera! Pomyślała sobie w duchu patrząc na odjeżdżający tramwaj w stronę dworca. Mam trochę ponad 20 minut, żeby zdążyć na pociąg. -Nie mogę nie zdążyć! Cholera jasna. Jeszcze ta torba, jest za ciężka, żeby iść na piechotę. Nadjeżdża jakiś autobus. - Co to za numer? 292? Jedzie w stronę dworca.
Kiedy wchodziła do autobusu obiło się o nią kilka osób, w tym wykładowca, którego książki polecone do egzaminów ciążyły jej na plecach. –Nie poznał mnie. Bardzo dobrze, nie mam ochoty na głupie rozmowy wymuszone dobrym wychowaniem.
Za oknami autobusu nie było nic widać poza światłami przejeżdżających samochodów i brudnymi zaspami, które zebrały się już na poboczu. Z pewnością nie była to najpiękniejsza odsłona zimy.

Po 8 minutach wysiadła z autobusu, odnajdując się na tyłach dworca, ale autobusowego. –Fantastycznie! Za 10 minut odjeżdża pociąg, a ja nie wiem, gdzie jestem, a co gorsza umówiłam się na peronie. Miałam być tam wcześniej… Miałam być. Pobiegła schodami na górę w poszukiwaniu jakiegoś oznaczenia dotyczącego peronów. Pod wielką świąteczną reklamą, która praktycznie zasłaniała cały budynek dworca (mającą zapewne przypomnieć ludziom o tym, że ten okres należy do najcudowniejszych w ich życiu -co roku), stała dwójka ludzi. Kobieta właśnie zapalała papierosa a jej znajomy miał niegroźne problemy z równowagą.
–Przepraszam, tu powinien być dworzec! Perony, pociągi? Gdzie one są? Zapytała już bliska panicznego płaczu, a głos na chwilę ugrzązł jej w gardle.
-To właściwie tu, tylko że… z drugiej strony –proszę skręcić w lewo -tutaj zaraz, dalej kawałek prosto i na samym końcu będzie tunel. Podejrzewam, że zorientuje się pani, co robić dalej.
- Dziękuje! – Krzyknęła w biegu, powtarzając sobie w myśli wskazówki na zmianę ze słowami „Zdążę, nie zostanę tu ani chwili dłużej, zdążę”. Dookoła stali ludzie najwyraźniej niemający pojęcia, o tym jak bardzo ktoś może się śpieszyć, kiedy oni spokojnie korzystali z bankomatów, albo zapalali papierosa. Może czekali na kogoś, może właśnie tu przyjechaliby spotkać się z rodzinami, podczas gdy ona ocierała sobie łzy z oczu myśląc o tym, że jedyne, czego teraz potrzebuje to usiąść spokojnie w pociągu, na swoim miejscu i głęboko odetchnąć.

Na początku tunelu znajdowała się tablica z grafikiem odjazdów i przyjazdów. 7 minut, peron 5. Wyjęła telefon z kieszeni i przeczytała: „Kiedy będziesz na dworcu?” –Kiedy będę? Już jestem! Ale chyba nie zdążę się z tobą zobaczyć! Właśnie dlatego miałam wyjść wcześniej… Pomyślała już całkowicie zalana łzami. Znalazła pociąg, znalazła przedział. Oddech. 4 minuty do odjazdu. Wyszła jeszcze na schody i wychyliła się, żeby przeszukać wzrokiem peron. –Nie ma go, nie znajdziemy się, zabrakło nam czasu. W tym momencie zobaczyła kaptur i chłopaka, który zbliżał się do jej wejścia. Miał roztargnione spojrzenie i włosy w nieładzie Szukał jej. –Tutaj! Krzyknęła z łzami w oczach, ale szybko je otarła, bo chłopak już do niej podbiegł. Przytulili się. Uśmiech nie schodził im z ust. Po fali bezsensownych słów, w których skład wchodziło niedowierzenie w to, że jednak udało im się zobaczyć, dziewczyna zauważyła, że on coś trzyma w ręku i się tajemniczo uśmiecha. –To dla Ciebie, może nie nadają się do jedzenia, ale mają czekoladowe wiórki. 

Musiała się cofnąć na schodki, bo pociąg miał zaraz odjechać. Podziękowała i jeszcze raz go uścisnęła, trzęsąc się z zimna, bo wszystkie rzeczy zostawiła w przedziale.
-Wesołych świąt, pełnych szczęścia i miłości… tej dobrej miłości. Powiedział, a w odpowiedzi dostał bełkot  pełen „wzajemnie” i „nie mogę uwierzyć, że tu jesteś” przyozdobiony najcieplejszym uśmiechem, jakim kiedykolwiek kogoś obdarowała. –Do zobaczenia w Nowy Roku! Drzwi pociągu zaczęły się zamykać przed nimi, a po chwili pociąg zaczął powoli ruszać. Szła jeszcze korytarzem, on peronem, pomachali sobie na pożegnanie, po czym on poszedł w stronę parkingu, gdzie zaparkował samochód, a ona usiadła w ciepłym przedziale z ciasteczkami w ręku i, wreszcie, odetchnęła.

wtorek, 23 listopada 2010

O tym i o tamtym, głównie o uzależnieniu.

Temat długi i stary jak świat. Nic nowego nie wymyślę, a już na pewno nie stworzę żadnej innowacyjnej teorii... Ale poniekąd mam potrzebę, która kiełkuje we mnie już od jakiegoś czasu, żeby ten właśnie problem z siebie zrzucić.

Żeby nie dramatyzować, a zacząć jakoś trzeba… odkąd pamiętam alkohol był moim stałym towarzyszem, a nawet jeżeli w tym momencie nie moim, to gdzieś się w kuflach i kieliszkach mojej rodziny i znajomych czaił i czekał aż zwrócę na niego uwagę. Tak te nasze zaloty się potoczyły, że w okolicach roku osiemnastego myślałam, że już na zawszę naszą znajomość przypieczętujemy piękną, popularną ostatnio, etykietką alkoholizmu. Obiektywnie na tę moją sytuację patrząc, co do definitywnego zerwania nie jestem przekonana, ale wyposażyłam się, a raczej swoją świadomość w małą czerwoną lampkę, która nie dość, że potrafi świecić z okrutną częstotliwością to jeszcze piszczy, krzyczy, a nawet pozwala sobie na ubliżanie (oczywiście tylko w przypadku groźnego potencjalnie zbliżenia). Zanim jednak ten mechanizm obronny udało mi się wypracować, musiałam nauczyć się trochę życia i o tym, jaki to mój partner potrafi być elokwentny w uganianiu się za innymi.

Za szczęście w nieszczęściu mogę uznać spotkanie Pana Pisarza, który był żywą projekcją mojej potencjalnej przyszłości z alkoholem. Muszę dodać, że równocześnie (zupełnie niezależnie od jego skłonności) stanowił on i nadal stanowi o wszystkim tym, co chciałabym w życiu osiągnąć. Przez miesiące, jakie z nim spędziłam, naprawdę wiele się nauczyłam. Dzięki jego poleceniu zaczęłam doceniać twórczość naszych sąsiadów zza zachodniej granicy, jak i wschodniej, wkładał mi w ręce kolejne pozycje Coetzeego i zapoznał z szeroką twórczością Świetlickiego. Pomagał mi w nauce do egzaminu z filozofii, nad którą ślęczałam godzinami. A także, jako pierwszy dał mi nadzieję, że mogę zajmować się pisaniem trochę bardziej na poważnie. I, co jest chyba najważniejsze, opowiadał mi przeróżne historie. Godzinami. Niestety, mimo moich najszczerszych nadziei nasza znajomość należała do tych… połowicznych. Co przez to rozumiem? Pan Pisarz, niestety, nie pamięta większości wydarzeń, które, i mówię to całkowicie szczerze, odmieniły moje życie. 

Kiedy czytałam dzisiaj wywiad zamieszczony w Newsweeku („Ja, Alkoholik” 47/2010) z księdzem, który już od 30 lat nie pije (komentarz na temat księży, kościoła zostawię na inną, czarną godzinę), wydarzenia z początku roku gwałtownie do mnie wróciły… „Żeby choroba alkoholowa mogła się rozwijać, musi trafić na podatny grunt. Alkoholicy to często nadwrażliwcy (…) Choroba się rozwija wtedy, kiedy alkohol napotka wewnątrz człowieka chorą duchowość.”. Faktem jest, że Pan Pisarz taką chorą duchowością mógł się poszczycić, ale ona nie bierze się znikąd. Stanowi o niej suma doświadczeń, które gotuje nam życie każdego dnia.

Nie wiem, co się z Panem P dzieje w tym momencie, ale wiem, że próbował już wiele razy wyrwać się z nałogu i, mam nadzieje, że mu się w końcu udało. Wierzę w to, bo chociaż należę do osób naiwnych i często się mylę, to od tamtego czasu poznałam wiele osób z podobnym potencjałem, niestety w porównywalnym stopniu zaangażowanych w intensywne związki ze współczesnym rynkiem używek i nie chciałabym znowu być świadkiem procesu wypalania się człowieka, który nie był w stanie poradzić sobie z życiem.

Dlatego też, mimo, że momentami nienawidzę tej cholernej lampki, to cieszę, że ją mam.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Decyzja została podjęta.

Jak by nie patrzeć... zdecydowałam się. 

I to byłby moment, w którym pojawiły się problemy. Cały dzień i połowę nocy zastanawiałam się, co miałoby na tym blogu zostać zawarte... I do czego doszłam? Pustka. Nic. Spędziłam dobre kilka godzin przeglądając twórczość innych internautów. Próbując odkryć coś, co chociaż po części odzwierciedlałoby to, co chiałabym stworzyć. Niestety, nic z tego. Za to nasunął mi się jeden wniosek... 

Na świecie jest więcej grafomanów niż tego oczekiwałam! Jednak słowo pisane, w jakimś stopniu publikowane, boli bardziej niż głupi film na youtubie. Przynajmniej mnie. Ale cóż na to poradzić, większość z nas ma coś do powiedzenia. Z kolei nie chcąc rzucać słów w przestrzeń nieokreśloną (patrz: zlewozmywak), decydujemy się na mniej szalone, lecz bardziej racjonalne wyjście: obdarzenia przypadkowych czytelników swoimi błyskotliwymi opiniami, bądź spawozdaniami z życia osobistego. Od czasu do czasu można trafić na coś godnego uwagi, ale nie oszukujmy się -szanse są znikome. 

Problem polega na tym, jak Ja odnajduję się w tym tłumie... No właśnie, jak? Na tę odpowiedź jeszcze trochę poczekam, może doznam nieprzeciętnego olśnienia w najbliższym czasie... Na wypadek, gdyby to się nie wydarzyło... i tak tu wrócę. Jako kolejny, przeciętny grafoman, który lubi tracić czas przed monitorem swojego komputera.

niedziela, 21 listopada 2010

Początek

Mówi się, że gdyby człowiek realizował wszystkie plany, o których myśli przed snem, byłby w stanie podbić świat. Jest godzina 2:09. Nie mogę zasnąć. Z tego wynika, że wypadałoby zabrać się za podbijanie świata, hm?