środa, 22 grudnia 2010

Nowe zajęcia

Wróciłam do domu jakieś dwa dni temu. Chora! Mam już tego dość, zawsze jak czytałam albo oglądałam film o bohaterce, która cały czas ma gorączke a wszyscy dookoła się nią zajmują było mi jej strasznie żal. Żal? Źle powiedziane, uważałam ją za ofiarę losu. Właśnie się tak czuje. Mam wrażenie, że to jest najgorszy rok mojego życia. Jeszcze tylko kilka dni, kilka dni.

Co gorsze mój ojciec zaadaptował mój były pokój jako swój obecny gabinet. Siedzi mi nad głową od samego rana i mówi do siebie. To jest niesamowite. Jak dziecko, które musi zwrócić na siebie uwagę. Ja leże, umieram, migrena doporwadza do rozpadu mój mózg a ten człowiek siedzi and komputerem i bełkocze, albo mówi do mnie, mimo, że wie że ja śpię. To znaczy nie śpię, bo nie jestem w stanie, ale on o tym nie wie. Co za absurd. Jak już jawnie się obudzę to: o! wstałaś i zaczyna mi zadawać najgłupsze pytania, jakie istnieją. Kocham tego człowieka nad życie, ale nie kiedy się źle czuję. Więc, ponieważ moja cierpliwość ma dosyć płytkie granice, stwierdziałam, że nad tym popracuje. Wzięłam swoje rzeczy, dwa motki i druty i poszłam do mamy, która zajmowała się dzieciakiem. Dobrze, że on się mnie boi, bo przez cały czas kiedy ja przypominałam sobie ściegi, on siedział i patrzył się na wolny motek. Przynajmniej tyle.

Od dzisiaj, w ramach odstresowania, będę sobie dziewać (dziać? .. robić na drutach). O tak. Jak dobrze pójdzie to do sylwestra będę mieć komplet szalików i czapek dla całej rodziny.

sobota, 18 grudnia 2010

Mhm, na świecie są piękne historie

Mmmm... Piszę to całkowicie pod wpływem filmu. O tak. Filmu, który miał być komedią. Nie był nią. Powiedziałabym, że to był raczej koreański remake "A Walk to Remember". Tylko, że wszystko było inne. Lubię obrazy, które mają w sobie magię. Coś z tajemniczego ogrodu.

Lubię obserwować ludzi, jak siedzę w KFC na Floriańskiej i dopowiadać ich historie. Jaki mieli dzisiaj dzień, albo jak wygląda ich życie, co się z nimi stanie, gdzie teraz idą. W sumie jestem ciekawa, ile razy udało mi się trafić z opisami... Łatwiej jest wyobrażać sobie życie niż o nim słuchać.

Ostatnio na Dworcu Centralnym zaczepiła nas kobieta około czterdziestki. Popłakała się mówiąc o swojej córce, o którą się martwi. Nie chciała ani pieniędzy, ani papierosów. Powiedziała, żebyśmy na siebie uważały, bo na dworcu kręci się dużo złych ludzi i, że my tak naprawdę nie wiemy, co nas może spotkać. Kiedy była w naszym wieku nie spodziewała się tego, że zostanie bez dachu nad głową.

Mam wyrobiony już odruch bagtelizowania tego, co mówią do mnie bezdomni. Bagatelizowania.. to za mało powiedziane. Ignorowania. Dziwne. Nigdy nie próbowałam podrobić życia tych ludzi. Pisze "tych", bo nie wyobrażam sobie być w ich sytuacji. Jest to rodzaj abstrakcji trochę jak u Daliego. Niby przychodzi mi tysiące pomysłów na interpretację, ale źródło utworu jakieś takie dalekie.

A film, jak film. Melodramat doprowadził do łez mnie i moja wspołlokatorkę mimo, że skapitulowała 40 minut przed końcem.

Irytuje mnie to, że jakiś człowiek tworzy historię, poruszająca, przepiękną, bla, bla, bla.. A w gruncie rzeczy wycina fragment z całości. Pokazuje moment przełomu, który podusmowany jest w czasie maksymalnie osiągającym 120 minut. Nie znoszę napisów typu: "5 miesięcy później", "10 lat później". Jakby ten czas tak szybko zlatywał, był przejściem do kolejnej fazy, istotnej dla rozwoju fabuły. Tak naprawdę to X stanowi o historii. Przełom, punkt kulminacyjny tylko ją podsumowuje.

Swoją drogą ciekawe, co się kryje za moim "później"

poniedziałek, 13 grudnia 2010

13/12/2010

Trzeba coś napisać, trzeba coś napisać! Ale co? O powrocie do domu na weekend, o tym, że w moim mieszkaniu jest czysto i mamy papier toaletowy, a chłopcy już nie muszą biegać za potrzebą do Lochów (sic!), a może o tym, że dwa dni temu dostałam już przedawnione aviso... Może wziąć na warsztat święta? To przecież taki uroczy okres! Nie wiem, nie wiem! W głowie mam sesję, w głowie mam kolokwia, które czekają na zaliczenie. W sercu nadal mam warszawskie spotkania. Gdzieś nade mną unosi się niedefiniowalna ilość planów "posesyjnych".
Żadnych problemów, żadnych obowiązków. Wszystkie ważne decyzje podjęte i ostateczne. Rodzinne kontakty odnowione. Wszystko pięknie. A co najgorsze nawet nie ma żadnego ale! No, jest jedno... mam dobry humor.

Zawsze powtarzałam, że szczęsliwi ludzie są nudni. No i masz, mnie też trafiło. Ale spokojnie... pożyjemy zobaczymy!

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Wszędobylska hipokryzja

Podobno raz na siedem lat zmienia nam się charakter. Dwudziesty pierwszy rok ma być tym znaczącym, dookreślającym naszą osobę przełomem. Jak się o tym pomyśli, to jest to trochę... dziwne. 

Dzisiejszy dzień był podłym dniem. Dostałam wyniki z kartkówki z zarządzania i, okazało się, że jej nie zaliczyłam. Jak zwykle w takich sytuacjach ogarnęła mnie lekka panika. Jak to? Ja? Nie zaliczyłam?! Absurd. No, dobra fakt jest taki, że nawet nie wiedziałam, że tak karkówka będzie miała miejsce i po prostu bez żadnego przygotwania przyszłam na zajęcia. Coś powymyślałam, ale umówmy się z wiedzą na tym poziomie, właściwie tego nawet żadnym poziomem nie można określić -nazwijmy to- zerem absolutnym, nie udało się. Bywa. Tylko problem polega na tym, że zdarza mi się to coraz częściej. 

Wpadłam w 10minutową panikę. Po czym, zaczęłam się usprawiedliwiać... Przecież ciągnę dwa kierunki, mam masę roboty i wiadomo, ze nie wszystko będzie mi sie udawać. B z d u r a. Nie robię nic. Systematyczność w moim przypadku chyba nigdy sie nie urodziła. Nawet nie daję sobie szansy na powodzenie. Co dziwniejsze moje wyrzuty sumienia, z powodu braku jakiejkolwiek akcji, piętrzą się z każdym dniem. Zastanawiałam się, dlaczego? Godzinami oglądam koreańskie dramy i inne azjatyckie produkcje, w których głowni bohaterowie ciągle powtarzają 頑張って(ganbatte)!albo 파이팅(fighting). W wolnym tłumaczeniu znaczyłoby to "daj z siebie wszystko". Cały ten peptalk dał mi do zrozumienia, że na tyle, ile robię oczekuję o wiele za dużo, co w efekcie doporowadza do niekontrolowanej frustracji. I... zamiast coś z ty zrobić, już po zajęciach wyobraziłam sobie, jak układam się pod kołdrą i zasypiam na długi, długi czas. Ambitnie. Pogoda sprzyja, więc możnaby się wykpić depresją, albo delikatniej - chandrą. Na szczęście poszłam na obiad z moją współlokatorką i nasza rozmowa przypomniała mi, dlaczego ja właściwie robię to, co robię.

Wybierając te kieurnki na studiach, miałam konkretny plan. Niestety w ciągu ostatnich dwóch miesięcy ten plan, gdzieś mi umknął. Motywacja zniknęła, no i podejście też się zmieniło. A faktem jest, że należę do osób okropnie niecierpliwych. Nienawidzę czekać, albo pracować bez widocznych efektów. No, i czy to wszystko nie jest durne?

Najgorsze jest to, że mam taką tendencję do krytycznego oceniania... wszystkiego. No, oczywiście poza mną. Ale to są chyba jeszcze pozostałości fascynacjiromantyzmem, szczególnie angielskim. Ta postawa (mówie to w świetle zbliżających się dwudziestych pierwszych urodzin) jest tą częścią mnie, którą lubię. Problem zaczyna pojawiać się wtedy, kiedy zaczynam izolować się od ludzi zarzucając im stanowienie o całym złu tego świata. Bardzo podobają mi sie te moje mechanizmy obronne. Ot, pośpie sobie, albo o, powkurwiam się na ludzi. Doporowadza to, do lekkiego wypaczenia (będzie amerykańsko): "the bigger picture". 

Pointa mi uciekła... więc na te chwilę podusmowanie będzie brzmiało tak:
Nie lubie ludzi. Szczególnie tych nudnych*. Nie lubię, jak nudni ludzie są w czymś lepsi ode mnie. Więc po tym, jak przeżyłam w to dzisiejsze, mroźne popołudniowe katharsis, może powoli zacznę brać się do roboty, żeby przynajmniej nie żałować, że przez nic nierobienie wyrzucili mnie z uczelni.







[*] Nie zaprzeczam, że każdy ma swoją historię i może ona byc fascynująca. Ja skupiam się na połączeniu aparycji, zachowania, upodobań i poglądów.

niedziela, 5 grudnia 2010

Oj chłopcy, chłopcy

„No, napij się jednego! Za zdrowie X!” Grzecznie odmówiłyśmy, skończyłyśmy palić i wróciłyśmy do naszego pokoju, który od salonu oddziela tylko cienka ściana. Ta cienka ściana jest odpowiedzialna za całkowite zburzenie naszych wyobrażeń na temat związków damsko męskich i pojęcia faceta w ogóle. Średnio, co drugi dzień zza drzwi słyszymy o świecie, nie naszym świecie, ale świecie chłopców. „Wsadzimy chuja w buzie, jak będzie bolało to wsadzimy kakao, będzie mu się podobało” (???)  Zamiast tego czasami pojawiają się też poważne rozmowy, na temat tego, ile panienek przeruchali i jakie to one są tępe. Piłka nożna. Zielone. Imprezy. Czasami jakaś praca lub uczelnia, ale to raczej popołudniami. Rano? Cisza.
Nie chcę mi się pisać o tym więcej. To obrzydliwe. Napić się, wypada, ale nie w byle jakim towarzystwie. Lepiej nie wiedzieć, z kim się pije, albo nie pić w ogóle. To nasze wyjście.
Dlatego też siedzimy godzinami oglądając azjatyckie dramy, albo anime. Zamykając się na świat, który jest po prostu chujowy.
Oczywiście, żyjemy nadzieją, że Ci ludzie nie są reprezentatywnym elementem społeczeństwa. Ale czy wiara faktycznie czyni cuda?

poniedziałek, 29 listopada 2010

Nowy tydzień czas zacząć!

Nienawidzę jak jest mi zimno. No, i jak większość ludzi poniedziałków też nie toleruję. Ale dzisiaj... To było coś innego. Pierwszy dzień porządnego śniegu!  Idealna scenka rodzajowa: przykładni studenci UEKu, śpieszyli się na poranne zajęcia z bardzo poważnymi minami. Szczególnie te wszystkie panienki na obcasach z idealnym makijażem i czerwonymi nosami, które kołysały swoimi biodrami niczym pingwiny. Wyglądały rozkosznie, niczymi z okładek świątecznych edycji czekoladek.

Bo z UEKiem to jest tak… Od strony kształcenia: wykładowcy są fantastyczni, przedmioty i materiały, które omawiają ciekawe, ale to, co siedzi w głowach studentów jest bardzo dziwne. Ostatnio któryś z nauczycieli rzucił pytanie: „Co chcemy robić po tej uczelni, czy mamy jakieś plany?” –bardzo ładne było to pytanie, takie poważne, ukierunkowujące nas, w jakimś stopniu, na to na czym powinniśmy się skupić. Odpowiedź też była bardzo ładna. „ZARABIAĆ PIENIĄDZE!” krzyknęła prawie cała sala. Nauczyciel się uśmiechnął – do tej pory nie wiem, czy to było pobłażanie czy wiara w to, że faktycznie siedzi przed nim przyszła elita. Myślałam, że spadnę z krzesła. Ale w sumie to nie pierwszy raz…  Przez pierwszy miesiąc poznaliśmy chyba całą listę obecnych radnych i Osób Ważnych na polskiej scenie politycznej, którzy tę szkołę ukończyli. Zostaliśmy również uświadomieni, że dzięki obecnemu niżowi demograficznemu mamy ten z a s z c z y t, że w ogóle się do tej szkoły dostaliśmy. To mi się podoba! Jeszcze trochę tej propagandy i my, studenci Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, z dumy zaczniemy świecić w ciemności. To by w sumie pasowało biorąc pod uwagę, że zbliżają się święta…

Dlatego dzisiaj, kiedy mijałam główny budynek i widziałam kolejne osoby, które się ślizgały unikając bolesnych upadków, naprawdę miałam dobry humor. Ach, te elity, te maszynki do zarabiania pieniędzy... Biedactwa, widać pogoda im trochę nie dopisała.

Trochę antropologicznego pesymizmu na płaszczyźnie materialnej mi się tutaj wkradło. Bogiem a prawdą, ja wierzę w tych ludzi, może jeszcze kilka miesięcy i nawet się z kimś zaprzyjaźnię. Dyskwalifikacja wszystkich byłaby całkowicie nie na miejscu. W końcu Kuba Kawalec też skończył tę uczelnię.

Swoją drogą to całe centrum wyglądało dzisiaj jak stado nielotów, ale kampus UEKu to taki mikrokosmos, gdzie dzieje się tyle ciekawych rzeczy...

czwartek, 25 listopada 2010

O ciasteczkach i szarych zaspach.

Było ciemno, zimno i śnieżyło. Ostatni dzień żeby uciec z tego miasta przed świętami Bożego Narodzenia.  Sama.
-Cholera! Pomyślała sobie w duchu patrząc na odjeżdżający tramwaj w stronę dworca. Mam trochę ponad 20 minut, żeby zdążyć na pociąg. -Nie mogę nie zdążyć! Cholera jasna. Jeszcze ta torba, jest za ciężka, żeby iść na piechotę. Nadjeżdża jakiś autobus. - Co to za numer? 292? Jedzie w stronę dworca.
Kiedy wchodziła do autobusu obiło się o nią kilka osób, w tym wykładowca, którego książki polecone do egzaminów ciążyły jej na plecach. –Nie poznał mnie. Bardzo dobrze, nie mam ochoty na głupie rozmowy wymuszone dobrym wychowaniem.
Za oknami autobusu nie było nic widać poza światłami przejeżdżających samochodów i brudnymi zaspami, które zebrały się już na poboczu. Z pewnością nie była to najpiękniejsza odsłona zimy.

Po 8 minutach wysiadła z autobusu, odnajdując się na tyłach dworca, ale autobusowego. –Fantastycznie! Za 10 minut odjeżdża pociąg, a ja nie wiem, gdzie jestem, a co gorsza umówiłam się na peronie. Miałam być tam wcześniej… Miałam być. Pobiegła schodami na górę w poszukiwaniu jakiegoś oznaczenia dotyczącego peronów. Pod wielką świąteczną reklamą, która praktycznie zasłaniała cały budynek dworca (mającą zapewne przypomnieć ludziom o tym, że ten okres należy do najcudowniejszych w ich życiu -co roku), stała dwójka ludzi. Kobieta właśnie zapalała papierosa a jej znajomy miał niegroźne problemy z równowagą.
–Przepraszam, tu powinien być dworzec! Perony, pociągi? Gdzie one są? Zapytała już bliska panicznego płaczu, a głos na chwilę ugrzązł jej w gardle.
-To właściwie tu, tylko że… z drugiej strony –proszę skręcić w lewo -tutaj zaraz, dalej kawałek prosto i na samym końcu będzie tunel. Podejrzewam, że zorientuje się pani, co robić dalej.
- Dziękuje! – Krzyknęła w biegu, powtarzając sobie w myśli wskazówki na zmianę ze słowami „Zdążę, nie zostanę tu ani chwili dłużej, zdążę”. Dookoła stali ludzie najwyraźniej niemający pojęcia, o tym jak bardzo ktoś może się śpieszyć, kiedy oni spokojnie korzystali z bankomatów, albo zapalali papierosa. Może czekali na kogoś, może właśnie tu przyjechaliby spotkać się z rodzinami, podczas gdy ona ocierała sobie łzy z oczu myśląc o tym, że jedyne, czego teraz potrzebuje to usiąść spokojnie w pociągu, na swoim miejscu i głęboko odetchnąć.

Na początku tunelu znajdowała się tablica z grafikiem odjazdów i przyjazdów. 7 minut, peron 5. Wyjęła telefon z kieszeni i przeczytała: „Kiedy będziesz na dworcu?” –Kiedy będę? Już jestem! Ale chyba nie zdążę się z tobą zobaczyć! Właśnie dlatego miałam wyjść wcześniej… Pomyślała już całkowicie zalana łzami. Znalazła pociąg, znalazła przedział. Oddech. 4 minuty do odjazdu. Wyszła jeszcze na schody i wychyliła się, żeby przeszukać wzrokiem peron. –Nie ma go, nie znajdziemy się, zabrakło nam czasu. W tym momencie zobaczyła kaptur i chłopaka, który zbliżał się do jej wejścia. Miał roztargnione spojrzenie i włosy w nieładzie Szukał jej. –Tutaj! Krzyknęła z łzami w oczach, ale szybko je otarła, bo chłopak już do niej podbiegł. Przytulili się. Uśmiech nie schodził im z ust. Po fali bezsensownych słów, w których skład wchodziło niedowierzenie w to, że jednak udało im się zobaczyć, dziewczyna zauważyła, że on coś trzyma w ręku i się tajemniczo uśmiecha. –To dla Ciebie, może nie nadają się do jedzenia, ale mają czekoladowe wiórki. 

Musiała się cofnąć na schodki, bo pociąg miał zaraz odjechać. Podziękowała i jeszcze raz go uścisnęła, trzęsąc się z zimna, bo wszystkie rzeczy zostawiła w przedziale.
-Wesołych świąt, pełnych szczęścia i miłości… tej dobrej miłości. Powiedział, a w odpowiedzi dostał bełkot  pełen „wzajemnie” i „nie mogę uwierzyć, że tu jesteś” przyozdobiony najcieplejszym uśmiechem, jakim kiedykolwiek kogoś obdarowała. –Do zobaczenia w Nowy Roku! Drzwi pociągu zaczęły się zamykać przed nimi, a po chwili pociąg zaczął powoli ruszać. Szła jeszcze korytarzem, on peronem, pomachali sobie na pożegnanie, po czym on poszedł w stronę parkingu, gdzie zaparkował samochód, a ona usiadła w ciepłym przedziale z ciasteczkami w ręku i, wreszcie, odetchnęła.

wtorek, 23 listopada 2010

O tym i o tamtym, głównie o uzależnieniu.

Temat długi i stary jak świat. Nic nowego nie wymyślę, a już na pewno nie stworzę żadnej innowacyjnej teorii... Ale poniekąd mam potrzebę, która kiełkuje we mnie już od jakiegoś czasu, żeby ten właśnie problem z siebie zrzucić.

Żeby nie dramatyzować, a zacząć jakoś trzeba… odkąd pamiętam alkohol był moim stałym towarzyszem, a nawet jeżeli w tym momencie nie moim, to gdzieś się w kuflach i kieliszkach mojej rodziny i znajomych czaił i czekał aż zwrócę na niego uwagę. Tak te nasze zaloty się potoczyły, że w okolicach roku osiemnastego myślałam, że już na zawszę naszą znajomość przypieczętujemy piękną, popularną ostatnio, etykietką alkoholizmu. Obiektywnie na tę moją sytuację patrząc, co do definitywnego zerwania nie jestem przekonana, ale wyposażyłam się, a raczej swoją świadomość w małą czerwoną lampkę, która nie dość, że potrafi świecić z okrutną częstotliwością to jeszcze piszczy, krzyczy, a nawet pozwala sobie na ubliżanie (oczywiście tylko w przypadku groźnego potencjalnie zbliżenia). Zanim jednak ten mechanizm obronny udało mi się wypracować, musiałam nauczyć się trochę życia i o tym, jaki to mój partner potrafi być elokwentny w uganianiu się za innymi.

Za szczęście w nieszczęściu mogę uznać spotkanie Pana Pisarza, który był żywą projekcją mojej potencjalnej przyszłości z alkoholem. Muszę dodać, że równocześnie (zupełnie niezależnie od jego skłonności) stanowił on i nadal stanowi o wszystkim tym, co chciałabym w życiu osiągnąć. Przez miesiące, jakie z nim spędziłam, naprawdę wiele się nauczyłam. Dzięki jego poleceniu zaczęłam doceniać twórczość naszych sąsiadów zza zachodniej granicy, jak i wschodniej, wkładał mi w ręce kolejne pozycje Coetzeego i zapoznał z szeroką twórczością Świetlickiego. Pomagał mi w nauce do egzaminu z filozofii, nad którą ślęczałam godzinami. A także, jako pierwszy dał mi nadzieję, że mogę zajmować się pisaniem trochę bardziej na poważnie. I, co jest chyba najważniejsze, opowiadał mi przeróżne historie. Godzinami. Niestety, mimo moich najszczerszych nadziei nasza znajomość należała do tych… połowicznych. Co przez to rozumiem? Pan Pisarz, niestety, nie pamięta większości wydarzeń, które, i mówię to całkowicie szczerze, odmieniły moje życie. 

Kiedy czytałam dzisiaj wywiad zamieszczony w Newsweeku („Ja, Alkoholik” 47/2010) z księdzem, który już od 30 lat nie pije (komentarz na temat księży, kościoła zostawię na inną, czarną godzinę), wydarzenia z początku roku gwałtownie do mnie wróciły… „Żeby choroba alkoholowa mogła się rozwijać, musi trafić na podatny grunt. Alkoholicy to często nadwrażliwcy (…) Choroba się rozwija wtedy, kiedy alkohol napotka wewnątrz człowieka chorą duchowość.”. Faktem jest, że Pan Pisarz taką chorą duchowością mógł się poszczycić, ale ona nie bierze się znikąd. Stanowi o niej suma doświadczeń, które gotuje nam życie każdego dnia.

Nie wiem, co się z Panem P dzieje w tym momencie, ale wiem, że próbował już wiele razy wyrwać się z nałogu i, mam nadzieje, że mu się w końcu udało. Wierzę w to, bo chociaż należę do osób naiwnych i często się mylę, to od tamtego czasu poznałam wiele osób z podobnym potencjałem, niestety w porównywalnym stopniu zaangażowanych w intensywne związki ze współczesnym rynkiem używek i nie chciałabym znowu być świadkiem procesu wypalania się człowieka, który nie był w stanie poradzić sobie z życiem.

Dlatego też, mimo, że momentami nienawidzę tej cholernej lampki, to cieszę, że ją mam.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Decyzja została podjęta.

Jak by nie patrzeć... zdecydowałam się. 

I to byłby moment, w którym pojawiły się problemy. Cały dzień i połowę nocy zastanawiałam się, co miałoby na tym blogu zostać zawarte... I do czego doszłam? Pustka. Nic. Spędziłam dobre kilka godzin przeglądając twórczość innych internautów. Próbując odkryć coś, co chociaż po części odzwierciedlałoby to, co chiałabym stworzyć. Niestety, nic z tego. Za to nasunął mi się jeden wniosek... 

Na świecie jest więcej grafomanów niż tego oczekiwałam! Jednak słowo pisane, w jakimś stopniu publikowane, boli bardziej niż głupi film na youtubie. Przynajmniej mnie. Ale cóż na to poradzić, większość z nas ma coś do powiedzenia. Z kolei nie chcąc rzucać słów w przestrzeń nieokreśloną (patrz: zlewozmywak), decydujemy się na mniej szalone, lecz bardziej racjonalne wyjście: obdarzenia przypadkowych czytelników swoimi błyskotliwymi opiniami, bądź spawozdaniami z życia osobistego. Od czasu do czasu można trafić na coś godnego uwagi, ale nie oszukujmy się -szanse są znikome. 

Problem polega na tym, jak Ja odnajduję się w tym tłumie... No właśnie, jak? Na tę odpowiedź jeszcze trochę poczekam, może doznam nieprzeciętnego olśnienia w najbliższym czasie... Na wypadek, gdyby to się nie wydarzyło... i tak tu wrócę. Jako kolejny, przeciętny grafoman, który lubi tracić czas przed monitorem swojego komputera.

niedziela, 21 listopada 2010

Początek

Mówi się, że gdyby człowiek realizował wszystkie plany, o których myśli przed snem, byłby w stanie podbić świat. Jest godzina 2:09. Nie mogę zasnąć. Z tego wynika, że wypadałoby zabrać się za podbijanie świata, hm?